witryna prywatna
All premium Magento themes at magentothemesworld.com!


Fragmenty książki "A gdy w jesieni ustrój się zmienił..."

 

Rozdział XVIII

Wrogowie Ludowej Ojczyzny


Ten dzień mocno zaważył na moim życiu, a zapowiadał się zwyczajnie…

Piękny, jesienne, październikowe przedpołudnie, początek ostatniego już na studiach inżynierskich roku akademickiego. Na półce pod pulpitem ławki, w której zasiadam na dzisiejszym wykładzie, znajduję podrzucony przez kogoś różaniec – przypomnienie przekazane w apogeum stalinowskiego terroru, że październik jest miesiącem poświęconym modlitwie do Matki Boskiej Różańcowej. Tylko modlitwa może nam pomóc w przetrwaniu tych ponurych czasów.

Po krótkich dziś zajęciach dowiadujemy się, że po południu w sali Rotundy odbędzie się spotkanie z kandydatami na posłów biorącymi udział w zbliżających się wyborach do sejmu, a później – zabawa. Jednym z kandydatów jest nasz profesor, pan Witold Biernawski.

Postanawiamy z Józkiem wziąć udział w zabawie, ale żeby się na nią dostać, trzeba zaliczyć spotkanie z posłami. Nie mając wyboru idziemy na spotkanie.
Ruch jest spory, grupki młodzieży podążają w kierunku Oleandrów; nie zwracamy uwagi, że niedaleko za nami idzie dwójka chłopaków, a jeden z nich to student z mojego roku, Waldemar D., ubowski kapuś…

Jesteśmy w doskonałych nastrojach, opowiadamy ostatnie dowcipy, zastanawiamy się, po co urządzają takie szopki jak spotkania z kandydatami i wybory, skoro skład sejmu z góry jest ustalony. Konfident Waldemar niechybnie wyczuwa o czym rozmawiamy, może coś niecoś do niego dociera i postanawia zarobić dziś swoje judaszowe srebrniki albo uzyskać plusik w ubowskiej kartotece.

Cała nasza grupa, która na Akademii trzymała się razem, od dłuższego czasu była bacznie obserwowana. Wszyscy byliśmy miejscowi, wywodziliśmy się z liceum Sobieskiego, gdzie raz po raz wykrywano nielegalne organizacje niepodległościowe, wielu z nas miało za sobą aktywną działalność w harcerstwie, co także nie było dobrze widziane. Trafiliśmy nawet do redagowanej przez ZMP–owski aktyw gazetki Błyskawica, która na ustawionej w honorowym miejscu uczelnianego hallu tablicy chlastała biczem socjalistycznej satyry wszystkich nieprawomyślnych. Ale widocznie brakowało bardziej spektakularnego sukcesu. Może więc dzisiaj wykorzystać okazję?

Zaledwie weszliśmy do sali Rotundy uważnie rozglądając się w poszukiwaniu ładnych dziewczyn, zaledwie zdążyłem z zadowoleniem zarejestrować obecność pewnej miłej osóbki z Liceum Plastycznego, którą od dawna chciałem poznać, podeszło do nas kilku porządkowych, prosząc grzecznie byśmy udali się na portiernię. Poszliśmy za nimi spokojnie, nie podejrzewając, co się święci. Na miejscu czekało dwóch smutnych panów – jeden z nich oznajmił o naszym zatrzymaniu, a drugi uchylił połę płaszcza, wysunął z kieszeni kolbę pistoletu i ostrzegł, aby nie próbować żadnych sztuczek, gdyż on dobrze strzela.

Przed budynkiem czekał ulubiony pojazd ubowców – czarny citroen, którym pojechaliśmy na plac Inwalidów. Wszelkie pytania o przyczyny zatrzymania nasi opiekunowie zbywali milczeniem, żadnych informacji nie udzielił też ponurak spisujący nasze personalia.

— Wkrótce wszystko wam wyjaśnią — rzekł.

Na nasze prośby, aby pozwolono nam zadzwonić do domu lub by sam powiadomił rodziców, którzy przecież będą się niepokoić, nie odpowiadał. W końcu burknął

— Dowiedzą się, dowiedzą…

Istotnie, dowiedzieli się po dwóch tygodniach udręki nieprzespanych nocy i daremnych poszukiwań synów, którzy przepadli, jak kamień w wodzie.

Ponurakowi się nie spieszyło – trzymał nas dobrych kilka godzin.

— Pojedziecie do aresztu — wydukał w końcu.

Część więzienia zarządzana przez UB znajdowała się na parterze budynku przy ulicy Montelupich. Było już dobrze po północy, kiedy dotarliśmy tam z placu Inwalidów. Krótkie formalności, wypróżnienie kieszeni i wkrótce znaleźliśmy się w odrębnych, rzecz jasna, celach.

Przybycie nowego więźnia zawsze było dla pozostałych mieszkańców celi wielką atrakcją. Wszyscy się przebudzili, pytali za co wsadzili i co słychać w mieście?

Jedna prycza była wolna, co jak się później okazało, należało do rzadkości i mogłem wreszcie położyć się spokojnie, pozostawiając na jutro bliższe poznanie braci w niedoli.

Towarzystwo w celi było bardzo zróżnicowane i większość, jak to zwykle bywało w więzieniach UB, siedziała za niewinność. Sympatyczny, przystojny pan w średnim wieku, inżynier Lipiński, był oskarżony o sabotaż, a koronnym dowodem był fakt znalezienia kilku drzazg drewna w betonie wylewanym na budowie, którą prowadził. Inżynier Lipiński pochodził z rodziny ziemiańskiej i to także mocno go obciążało. Od niego nauczyłem się jeszcze jednej zwrotki Szturmówki:

 

W jednej celi siedzą chłopcy
Z AK, BCh, z NSZ

I pytają się każdego
Czego od nich Bierut chce?

 

Drugim sabotażystą był Emil, chłopak w moim wieku, sprawiający wrażenie mocno wystraszonego. Pracował jako magazynier w jednym z przedsiębiorstw budujących Nową Hutę i pozostawił włączoną maszynkę elektryczną, co spowodowało niegroźny w skutkach pożar. Taki postępek na czołowej budowie socjalizmu wyraźnie wskazywał na wrogą działalność i wysługiwanie się zachodnim imperialistom.

Dwie górne prycze zajmowali lotnicy.

Pan Kowolik, towarzyski i rozmowny, pochodził z Opolszczyzny. Jako autochton został w czasie wojny obligatoryjnie wcielony do Wehrmachtu i służył w Luftwaffe. Za co go aresztowano, nie wiedział. W czasie przesłuchań wytykano mu tylko, że walczył przeciwko Związkowi Radzieckiemu.

Jurek był zasłużonym pilotem Ludowego Wojska Polskiego, latał na odrzutowych Migach. Zaliczał się do grona przodowników wyszkolenia bojowego a jego wielkie zdjęcie zdobiło koszarową gazetkę ścienną. W czasie pułkowego święta obtańcowywał atrakcyjną małżonkę radzieckiego dowódcy, która łaskawym okiem spoglądała na przystojnego porucznika. Jego aresztowanie zaskoczyło całą jednostkę. Siedział, bo ktoś wyniuchał, że przed wstąpieniem do wojska był członkiem nielegalnej organizacji niepodległościowej.

Aby się nie nudzić, obydwaj całymi godzinami prowadzili poufne rozmowy, w zawrotnym tempie wystukując na drewnianych słupkach prycz depesze alfabetem Morse’a.

Trzeci wojskowy, Bolek, gospodarski syn, służył w armii jako podoficer i mocno się poplątał w wykładach prowadzonych dla żołnierzy. Jako człowiek praktyczny, hołdując wyniesionej z domu zasadzie, że w gospodarstwie wszystko może się przydać, nieopatrznie stwierdził, że znajdujące się w okolicy poniemieckie bunkry mogą jeszcze kiedyś, w czasie ewentualnej wojny, być potrzebne. Sęk w tym, że otwory strzelnicze bunkrów były skierowane na wschód i stwierdzenie o ich potencjalnej przydatności oficer polityczny uznał za wystąpienie antyradzieckie. Za tak ewidentne przestępstwo obiecywano Bolkowi na przesłuchaniach co najmniej pięć lat odsiadki.

Pozostali więźniowie to dwaj spokojni i małomówni starsi mężczyźni. Jeden z nich pochodził z Bochni i był podobno granatowym policjantem, co bez względu na okoliczności, mocno go obciążało. Drugi ze staruszków siedział za to, że wiedział i nie powiedział. Nie zdradził nam, o czym wiedział i czego władzy ludowej nie przekazał.

Wszystko to świadczyło, że głoszona przez wielkiego i nieomylnego towarzysza Stalina doktryna o zaostrzaniu walki klas w miarę budowy socjalizmu, także w naszym kraju jest skrupulatnie realizowana.

Początkowo w ogóle się mną nie interesowano, ale po dwóch tygodniach władza ludowa, usiłując zachować pozory praworządności, dostarczyła mi dokument zwany potocznie powiastką, podpisany przez prokuratora nazwiskiem Orzeł. Z pisemka wynikało, że z powodu zawiłych okoliczności śledztwa areszt tymczasowy zostaje przedłużony. Na jak długo, tego prokurator Orzeł nie podawał. Otrzymanie takiego pisemka oznaczało, jak wyjaśnili towarzysze niedoli, dłuższą odsiadkę.

— Na Monte są tacy — informował inżynier Lipiński — którzy tymczasowo siedzą już trzy lata. Do więziennej legendy przeszła liczna grupa przetrzymywanych od kilku lat i okrutnie maltretowanych byłych żołnierzy 106 Pułku Armii Krajowej, którego dowódca, Nieczuja–Ostrowski, sławny pułkownik o pseudonimie Tysiąc, został przed kilkoma miesiącami skazany na karę śmierci w sfingowanym procesie, rzekomo za zwalczanie partyzantów radzieckich. To o tych ludziach śpiewano w celach ubowskich więzień piosenki, na przykład tę:

 

Księżyc aż stracił mowę, kiedy do celi wpadł
I złapał się za głowę, bodaj to jasny trafił szlag!
Zobaczył tam porucznika, kapitana, pułkownika
Ponara są tam szturmowcy i AKowcy ze 106

 

Nie powiem, żeby mnie te informacje pocieszyły, ale jako urodzony optymista pomyślałem, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej i tego wieczora, jak zwykle, zasnąłem spokojnie.

Była już chyba północ, kiedy obudziło mnie szarpanie za ramię. Przy pryczy stał mój sąsiad, Emil, i tarmosił mną, jak workiem ziemniaków. Przez uchylone drzwi celi słychać było syczenie klawisza:

— Zbigniew, Zbigniew!

— Wstawaj — powiedział cicho Emil — wołają cię na przesłuchanie.

Ubrałem się bez zbytniego pośpiechu i podążyłem za oddziałowym, podzwaniającym pękiem kluczy. Przeszliśmy przez bramkę w ażurowej, metalowej śluzie grodzącej korytarz i strażnik otworzył drzwi do jakiegoś pomieszczenia wpychając mnie do środka. Przy biurku oświetlonym małą, stojącą lampą z zielonym kloszem, siedział młody człowiek w mundurze podporucznika, wyglądający na mojego rówieśnika. Był żywym obrazem hasła nie matura a chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Przez kilka minut skrupulatnie przeglądał jakieś papiery nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, w końcu wyprostował się i, nie patrząc w oczy, powiedział łaskawie:

— Siadajta — po czym znowu zagłębił się w papierach.

Nagle podniósł głowę i świdrując mnie spojrzeniem wytrzeszczonych do granic możliwości oczu, wycedził

— Imię, nazwisko, kontakty!

— Jakie kontakty? — zapytałem cicho, przybierając wyjątkowo niewinny wyraz twarzy.

— Nazwiska kolegów, szybko — rzekł podniesionym głosem.

Wiedząc, że nawet włos z głowy im nie spadnie, zacząłem wymieniać nazwiska kolegów grających w piłkę w Wiśle, noszącej teraz nazwę milicyjnej Gwardii.

— Włodek Kościelny, Zbyszek Kotaba, Wiesiek Gamaj — wyrecytowałem jednym tchem.

Na twarzy śledczego pojawił się wyraz intelektualnego wysiłku, zmarszczył czoło, następnie ściągnął brwi, chwilę jeszcze pomyślał widocznie coś sobie przypominając i nagle wrzasnął:

— A wy co?! Myślicie, że Urząd Bezpieczeństwa to chu..?!

— Gdzieżbym śmiał tak myśleć — odpowiedziałem cicho.

Porucznik się uspokoił.

— Skąd znacie Kościelnego? — kontynuował dalej przesłuchanie.

— Znamy się od lat, chodziliśmy razem do gimnazjum i liceum, a teraz jesteśmy w jednej grupie na studiach — mówiłem spokojnie, zadowolony, że jednak podjął temat. Byłem pewny, że w tym kierunku śledztwo się nie potoczy i Włodka czepiać się nie będą.

— U nas, w grupie — ciągnąłem — można by złożyć niezłą drużynę piłkarską, jest jeszcze Julek Radoń, jest Zbyszek Buszek, obaj z Cracovii, jest Binek z Tarnovii, znalazłoby się także kilku innych niezłych zawodników.

— Co mi tu pieprzycie o piłce — śledczy się znowu zdenerwował. Podsunął mi kartkę papieru, ołówek i polecił — Piszcie życiorys! — Sam zaś pochylił się nad stołem i ponownie zaczął studiować papiery.

Otworzyły się drzwi sąsiedniego pokoju i wszedł krępy, łysiejący kapitan w średnim wieku, o wyraźnie semickich rysach. Stanął za krzesłem, na którym siedziałem, czytał przez ramię co piszę i regularnie, w kilkusekundowych odstępach prztykał mnie palcem w tył głowy.

Chcesz mnie, gnojku, sprowokować żebym ci coś przygadał. Niedoczekanie twoje — pomyślałem i nie odwracając się, pisałem dalej. Trwało to jeszcze kilka minut, w końcu kapitan się znudził i bez słowa wyszedł z pokoju.

Porucznik odebrał życiorys, wsunął między papiery i, nie patrząc na mnie, wycedził

— Jutro pogadamy.

Klawisz odprowadził mnie do celi. Następne przesłuchanie nie odbyło się ani jutro, ani pojutrze, ani za tydzień. W międzyczasie pan prokurator Orzeł przysłał mi kolejną powiastkę, która tak jak poprzednia, przedłużała areszt z powodu zawiłych okoliczności śledztwa.

Wreszcie wezwano mnie na drugie przesłuchanie, tym razem w dzień. Na powitanie podporucznik poinformował o przeprowadzonej w naszym domu rewizji i uśmiechając się tryumfalnie, powiedział:

— No to teraz cię mamy. Nie chciałbym być w twojej skórze. Znaleźliśmy i ulotki i zakazaną literaturę. Szkoliłeś się draniu na faszystę. Jak się do wszystkiego nie przyznasz, to zgnijesz w więzieniu. Niejednego żeśmy tu pochowali.

Nie słuchałem co mówi, nie odpowiadałem na pytania. Wiedziałem, że niczego kompromitującego znaleźć nie mogli, ale dręczył mnie niepokój o rodziców, którzy musieli mocno przeżywać brutalne najście na dom. Doskonale pamiętałem, jak podczas okupacji gestapowcy przetrząsali nasze mieszkanie w trakcie aresztowania brata i ile nas to zdrowia kosztowało.

— Nie śpij, bo cię okradną! — wrzasnął śledczy. — Opisz waszą piwnicę!

Chyba do reszty zgłupiał – pomyślałem – ale zaraz sobie uświadomiłem, że takie muszą być kanony prowadzenia ubowskich śledztw, ułożone jeszcze przez mistrza Dzierżyńskiego. Przecież w piwnicy można ukryć tyle rzeczy. Zacząłem bajdurzyć długo i rozwlekle, zmuszając moje vis á vis do ziewania.

— Piszcie życiorys — przerwał moje wynurzenia, gdy opowiadałem z czego są wykonane skrzynki na jabłka.

Następnego dnia, w czasie kolejnego przesłuchania śledczy oznajmił:

— No to koniec. Twój kolega się rozgadał i wszystko nam powiedział. Ratuj własny tyłek i mów co wiesz.

Ponieważ niczego nowego nie miałem do powiedzenia, ponownie musiałem napisać życiorys. Dwa następne przesłuchania wyglądały podobnie, także z życiorysami, a na koniec podporucznik podsunął mi do podpisania protokół. Z utrwalonej nieporadnymi kulfonami treści wynikało, że prowadziłem działalność antypaństwową i udałem się do Rotundy w celu rozbicia wiecu przedwyborczego.

Podkreśliłem tekst, napisałem, że żadnej działalności antypaństwowej nie prowadziłem, a do Rotundy wybrałem się na zabawę organizowaną po wiecu, po czym protokół podpisałem.

— Nic ci to nie pomoże — pocieszył mnie na pożegnanie śledczy — Mamy dowody, swoje odsiedzisz.

[jak kupić tę książkę - patrz dział 'kontakt']

[czytaj Rozdział VI - Nasza Buda]

 

 

Copyright © 2012 Zbigniew Szpil